Kolejnego wieczora lisy nie odwiedziły naszego obozu, co tylko utwierdziło nas w przekonaniu że to one stały za tajemniczym zniknięciem zapasów chleba. Oczyma wyobraźni widzieliśmy całe ich stado, leżące do góry brzuchami w swoich norach i rozważające założenie lisiego towarzystwa przyjaźni polsko-chilijskiej…
Po przelotnych opadach trzeciego dnia w górach, czwarty ranek też nie rozpieścił nas pogodowo. Patryk skwitował „Wczoraj zniknął chleb, dziś zniknęła góra”. Od podnóża na wysokości ok. 4400 metrów, aż po sam wierzchołek masyw był spowity mgłą i chmurami. Mgła podniosła się około południa, ukazując podstawę chmur na wysokości ok. 5300 metrów. Opadów raczej nie było, pokrywa śnieżna była tak uboga jak przed zachmurzeniem.
Postanowiliśmy przenieść się o kolejne 300 metrów wyżej – do Laguna del Negro Francisco (4 124 m). To kolejne słone jezioro na naszej drodze. Jest bardzo płytkie (do 1 metra głębokości), brodzą w nim tysiące flamingów. W tle widniał kolejny piękny sześciotysięcznik – wulkan Copiapo (6 052 metrów). Darek i Zbyszek wybrali się na trekkingi na okoliczne zbocza, a Patryk, Sebastian i Krzysiek postanowili zrobić dokumentację fotograficzną tego pięknego miejsca. Sebastian „polował” na wikunie, z zaciekawieniem podchodziły do niego, gdy położył się na piasku. Patryk odkrył starą drewnianą łódź na pustyni – kilkaset metrów od brzegu jeziora – co wpisało się pięknie w opowieści Janka i Zbyszka o wrakach, na których nurkowali w przeszłości.
Spaliśmy w schronisku, które miało warunki spartańskie, ale jak na tę wysokość – komfortowe. Maciek porąbał jedną paletę na opał i spędziliśmy wieczór grzejąc się w świetle płomieni. Upiekliśmy resztę parówek z Copiapo – brakowało jedynie ziemniaków, by wrzucić je do popiołu.
niesamowity spokój bije z tych zdjęć…
jak ja wam zazdroszczę tej ciszy ^^