Nasi przewodnicy przenieśli większość sprzętu na przełęcz i zaczęli nosić butle nad jezioro. Część ciężaru jest jeszcze w obozie pierwszym, każdy z nas będzie musiał obciążyć się chodząc w górę. Julek z Darkiem, najlepiej znający ukształtowanie wierzchołka wulkanu instruują naszych chilijskich pomocników odnośnie obierania najlepszej trasy. Jego zbocze jest bardzo strome (ma nachylenie ok. 35-40 stopni), więc trzeba iść zakosami. Pierwsze osoby trochę osuwały się na zboczu, co oczywiście zwiększa wyczerpanie, ale po kilku przejściach utworzyła się ścieżka, która ułatwia zarówno odnalezienie drogi na jednorodnym zboczu, jak i samo wchodzenie. Kolejni wspinacze nie zapadają się już w miałkim, zsuwającym się podłożu, mogą pewnie stawiać stopy.

Na trekkingi w górę zaczął się wybierać także Sebastian. Pierwszego dnia nie było łatwo, bo ustawienia stymulatora nie były dostosowane do tak ekstremalnej wysokości. Patryk podniósł maskę jednego z samochodów, do akumulatora podłączył przetwornicę, a obok silnika położył na płasko programator, którego magnetyczna głowica spoczęła na piersi Sebastiana. Zmiana parametrów stymulatora zajęła kilka minut, a nasz cyborg był gotów do ustanowienia kolejnego życiowego rekordu wysokości.

Na nocleg na przełęczy zdecydowali się nie tylko przewodnicy, ale także Maciek i Zbyszek. To dosyć niewdzięcznie położone miejsce – zbocza Tres Cruces Norte są na zachodzie, a Tres Cruces Central – na wschodzie. Mimo tego, że wschód słońca jest przed 8-mą, światło słoneczne ogrzewa namioty dopiero około 10-tej rano. Zachód jest tuż po 20-tej, ale o 18:45 wszyscy mieszkańcy obozu na przełęczy zaczynają się nerwowo rozglądać za ciepłymi rękawicami, napełniają termosy i rozkładają śpiwory. W ciągu kilkunastu minut słońce skryje się za zboczem, które ukrywa nasze jezioro, a odczuwalna temperatura  spadnie z kilkunastu stopni na plusie, poniżej zera.